Boliwia, odc 1 i być może ostatni

Miesiąc. Andy, Madidi, Uyuni, Atacama. Boliwia i Chile. Ameryka Południowa. W końcu Ameryka Południowa. To był wyjazd!!!!

Taki był to wyjazd, że po powrocie przez bite 2 miesiące nie miałam pojęcia co, jak i po co w ogóle o nim pisać.

DSC_7672

Jasne, że każdy wyjazd trzeba sobie ułożyć w głowie i przemyśleć. Przesortować te wszystkie zachwyty i przygody, zostawiając tylko te opisywalne, zgrabne, zabawne i „publishable”, ale tym razem coś się w mojej grafomańskiej głowie obluzowało, wypadł jakiś zawias i zwykle żyjąca własnym życiem i niekończąca się narracja o wszystkich i wszystkim ucichła chorobliwie. Do tego wróciłam tradycyjnie jako obwoźny gawędziarz, co to za wino, ciasto lub obiad (a najchętniej wino, ciasto i obiad) historie opowie, zdjęcie pokaże, żarcikiem rzuci… a wiadomo, historie się zużywają jeśli je mówić za często.

Materiału jest aż nadto. Nowy kontynent. Przedziwny kraj. Tyle przygód. Ary, delfiny i biegunka w dżungli. Lamy, lodowce i biegunka w Andach. Chollity, dyskoteki i biegunka w La Paz. Flamingi, księżycowe widoki i biegunka na Salarze Uyuni. Gwiazdy, gejzery i offroadowe rajdy na Atacamie (bez biegunki, bo to już w Chille było. A Chille to cywilizacja i jadalne jedzenie).

Zawsze jakoś tak jest, że niby ptaki i widoki, a finalnie okazuje się, że jednak najbardziej ludzie. Tarasca, Charon i Doktor Pan też byliby doskonałymi bohateriami mojej blogowej komedyjki, o kierowniku Ricardo nie wspominając. Kierownik Ricardo siempre forever… ❤ I przy całym tym tematycznym urodzaju- pustka w głowie.

32207845_1720816411318792_2872210871839358976_n

Zaczynając od samego początku: wyjazd był sumą moich wielkich marzeń i pewnych obieżyswiatowych ambicji, być może sentymentalnego przywiązania do dawnego wizerunku, a także środkiem zaradczym na egzystencjalne problemy rozpuszczonej panny z pierwszego świata. O ile pierwsze 3 kwestie nie wymagają dodatkowego tłumaczenia- skoro już byłam w Azji, Australii a nawet zaleciałam na Kubę, to Ameryka Południowa była oczywistą, kolejną „wielką destynacją”. Afryka mnie przeraża, Antarktyda za zimna (i zbyt droga). Ameryka Północna… niby tak, ale jeszcze nie teraz. Za to Ameryka Południowa- unikatowa fauna, niezwykle widoki, tysiące kilometrów dziczy, inne kultury, inni ludzie… totalnie inny świat! Miałam nawet wpisane „Ameryka Południowa przed 35 (rokiem życia)” na mojej wielkiej liście z serii „quo vadis/ szto dziełasz/ weź się ogarnij” i, jako że był to plan 5-letni. obawiam się, że poza ukończeniem specki i tym wyjazdem nic innego nie uda mi się z niego zrealizować.

DSC_7481

Egzystencjalny problem jest natomiast istotny (z mojego egocentrycznego punktu widzenia jak i blogowo-kompozycyjnego, bo tu ma źródło główna rozkmina tej notatki). W zeszłoroczne wakacje myślałam już, że mnie rozniesie. Lato. Ciepło. Zdrowa. Trochę kasy na koncie. Skumulowanego urlopu abstrakcyjne ilości…. i nie wiem dokąd jechać! Kiedy? Na ile? Gdzie? Po co? Z kim? I niby wszystko było dobrze. Pracowałam. Niby za dużo, ale satysfakcjonująco. Tango. Chłop. Fotografia. Motocykle. Nowy wymiar wolności z własnym samochodem. I had it all… I miotało mną jak zwierzakiem w klatce. Doszłam niemal do pewności, że jeśli nie wyjadę, to się ciężko pochoruję. Bo przecież ja to muszę jeździć. Bo taka natura! Bo tak tego potrzebuję! Bo tyle na kanwie tych podróży kiedyś zdziałam! Bo droga to moje naturalne środowisko życia i ja tylko tam żyję naprawdę, a tu wszystko przecieka mi przez palce, marnuję całe tygodnie, a tam…. czego to ja bym nie zobaczyła, doświadczyła… i w ogóle. No i pojechałam. Z trójką kompletnie mi nieznanych ludzi z internetu.

Mam bardzo wyrozumiałych przełożonych, ktorzy chyba nie mieli złudzeń co zatrudniają i dostałam na ten wyjazd cały miesiąc.

DSC_7200

Co po tym miesiącu mogę powiedzieć o Boliwii?

  • Przyrodniczo jest fantastyczna. Amazońska dżungla z różowymi delfinami i obłędną ilością ptaków, salary i laguny ze stadami flamingów, ośnieżone andyjskie szczyty i setki kilometrów półpustynnej pustki, przemierzanej przez stada filogranowych wikunii, które, ma się wrażenie, żywią się głównie piaskiem, żwirem i powietrzem.

DSC_8246(to akurat zdjęcie z Chile ale w Boliwii też pustki i też wikunie)

  • Magię traktuje się bardzo poważnie. Targ czarownic może i stał się jedną z ważniejszych atrakcji turystycznych La Paz, ale kult Pachamamy (czyli Matki Ziemi) o nadal bardzo znamienna sprawa; podobnie jak sama instytucja jatiri- tutejszych czarownic i czarowników (ponieważ nikt tu mężczyzn w dostępie do sił nadprzyrodznych nie dyskryminuje, aczkolwiek kobieta czarownicą może się urodzić, chłopa zawsze pierwej musi strzelić piorun 😛 ) Jeśli chodzi o robienie zdjęć z ukrycia wiedźmy są czujniejsze niż filmowi agenci specjalni.

DSC_6971

  • Chollity to nie turystyczno-festynowe zjawisko kulturowe, tylko boliwijskie kobiety. Z długimi warkoczami, niepoliczalnymi spudnicami i kapelusikami. Grube, pomarszczone, bez wyjątku stare. I- jak czarownice- fotograficznie bardzo czujne.

DSC_6975

  • Granicę między Chille a Boliwią bardziej niż kilkugodzinna kolejka na rewizję plecaka w baraku pośrodku nigdzie wyznaczają drogi. W tym rejonie, w Boliwii, w najlepszym wypadku są utwardzone, w Chille po pustyniach mknie się idealnie gładkim asfaltem.

DSC_7544

  • Prezydentem jest Evo Morales pierwszy w Ameryce Południowej prezydent wyrosły z pueblos indigenas, ale jak się okazuje rdzenne wcale nie zapewnia bałwochwalczomasowego poparcia. Zwolennicy i przeciwnicy Moralesa dzielą każdy mur, dom i płot La Paz bazgrołami, z takim uporem i szpetotą, że można się poczuć jak w turpistycznej Łodzi, na pograniczu wpływów Widzewa i ŁKSu

DSC_7399

  • Historia boliwijskiej demokracji jest relatywnie krótka, ale filmowo krwista i dynamiczna. 200 lat niepodległości, 80 prezydentów, 8 przejęć władzy przez rady rewolucyjne (czy jakkolwiek by junty na polski tłumaczyć). Jeden z prezydentów skończył nawet zamordowany pod oknami swojego pałacu. Parę lat później skruszony lud wystawił mu w miejcu kaźni pomnik (może ku pamięci, może ku przestrodze kolejnym prezydentom); wiadomo- dobry pomnik w demokratycznym kraju to podsawa.
  • Stolicą nie jest La Paz, tylko Sucre.

DSC_6951

A teraz co mogłabym powiedzieć o Boliwii, z wiarą i pewnością, czego nie można przeczytać w przewodnikach? Nic. Kompletnie nic. A przecież chciałabym pisać o odwiedzanych krajach jak Natasza Goerke o Nepalu czy Hugo-Bader o Rosji (grunt to podniebnie zawieszone punkty odniesienia).

I tu przechodzimy do sedna. Jaki sens odwiedzać wiele krajów, jeśli przez to żadnego z nich dobrze nie poznamy?

Nie mam najmniejszego problemu z odwiedzaniem dużej ilości państw w podróży, która jest pełnowymiarową formą życia. Rzuciłeś wszystko, masz tylko drogę, wszystko jedno, czy robisz ją furą, motocyklem, pieszo czy na stopa, ale jesteś wędrowną częścią świata i poza byciem i przeżyciem w tych wszystkich miejscach niewiele więcej masz. Been there, done that, wiem jaką to ma cenę i specyfikę. Nie rozbijam się o martyrologię spania codziennie w wiecznie mokrym namiocie czy gotowanie na palniku spalinowym. Nie o samoudreczanie się mi chodzi, ale perspektywę. Jest dramatyczna różnica między wędrowaniem przez świat, a zwiedzaniem świata. Oczywiście nie neguję wartości zwiedzania. Przy bazowym potencjale intelektualnym i minimalnych chęciach (tzn wybiegających ponad leżak-krzesło-beach-bar-all inclusive-5stars- circle) „podróże kształcą”. Fajnie jest zobaczyć, że gdzie indziej jest inaczej. Nie ma jednego słusznego modelu życia rodzinnego, jednej uniwersalnie smacznej kuchni, jednej obligatoryjnie pięknego kanonu mody i urody, jednej wystandaryzowanej definicji szczęścia czy sukcesu. Jednak kiedy już wiemy, że jesteśmy różni, żyjemy różnie i zamiast rościć sobie prawa do ocen i wyroków jedyne, co jesteśmy sobie winni to szacunek, to czy nadal trzeba zapędzać się coraz dalej? Kiedy każda kolejna inność zamienia się w #inność i poza konstatacją, że „dziwnie, egzotycznie, nie rozumiem, ale oni tak mają” nie wnosi już nic nowego (bo nie okłamujmy się- w tydzień nie poznamy żadnych szamańskich tajemnic ani arkanów bazarowej magii)? Czy to nie jest kolejna odsłona konsumpcjonizmu? Kolejny kraj kolejnym trofeum? Jak fenomenalne buty i coraz szybsze samochody. Trochę bardziej wysublimowane i wydumane. Czasami trochę trudniejsze do zdobycia (tzn mnie nigdy nie będzie stać na szybki samochód, ale umówmy się- w Andach było ciężko). Wciąż jednak trofeum. I znów wracamy do pytania- po co? Jeśli nie samorozwój związany z poznawaniem inności tego świata i nie poznawaniem siebie, bo nie trzeba jechać na Kalahari, żeby zastanowić się nad iluzjami własnej egzystencji (no chyba, że wierzymy Pałlo Koeljo- wtedy tylko pustynie i wszechwiat mogą nas uratować), to co? Przygoda? To jest jedyna broniąca się odpowiedź, choć przygody też są na sprzedaż. Sześciotysięcznik, pływanie w rzece z delfinami, jeżdżenie pickupem po pustyni. Zapłacone, zrobione (tzn wbrew złotym standardom Kukuczki, w moim przypadku poza sześciotysięcznikiem, jak się okazuje chociaż aklimatyzacja nie jest do kupienia).

DSC_7493

Cudzy podziw? Poklask jakiś? Mam ten konfort, że jako człowiek miernie ambitny, a w wysokim stopniu aspołeczny tego akurat do szczęścia nie potrzebuję.

Co jeśli o samoocenę chodzi? Moja przyjaciółka prowadzi fundację, w której pomaga dzieciakom z domów dziecka. Jest mega. Bardzo mega. Tyle tylko, że była tak samo „mega” kilka lat temu, banalnie sprzedając regały i kanapy w salonie meblowym. Niby oczywiste. I dla mnie i dla niej. Ona to ona, nie ważne, jak na chleb zarabia. Sama jednak czuję się ze sobą znacznie lepiej, odkąd mogę powiedzieć, że głównie pracuję w zoo, z lwami, żyrafami i lemurami, a nie przycinam pazurki i szczepie na wściekliznę w gabineciku za centrum handlowym. Leczę tygrysy: +50 do many, +2 cm do wzrostu. Widziałam tropy dzikiego jaguara… + 10 do prestiżu; i dzikiego leniwca +3… do szpanu na imprezach (niewątpliwie najdzikszy mieszkanieć dżungli). Taki trik. Naprawdę święcie wierzę, że to nie stanowisko, samochód czy stan konta stanowi o człowieku. A jednak traktuję swój etat jako punkt wybicia samooceny. Taki śmieszny paradoks.

DSC_7120

Tym samym pytanie „po co?” pozostaje bez odpowiedzi, utwierdzając mnie jedynie w pewności, że za dużo myślę i nic z tego nie wynika (i że notatka definitywnie tl’dr). Chyba, że uczepić się przygody. O przygody tu chodzi i żeby coś się działo. Nie jest tak, że wszystko musi mieć jakiś cel i przyczynę, że wszystko musi do czegoś prowadzić. Że tylko coś obudowanego wielką filozofią i egzystencjalnym sensem ma rację bytu. Że samorozwój. Że odkrywanie i poznawanie. Było absolutnie fantastycznie. I tylko to się liczy.

Jedni kasa i kokaina inni tango i podróże. Whatever works, w świecie pogubionych ludzi goniącym za „czymś więcej”.

32089208_1850306021659089_8915156452025303040_n (1)


Dodaj komentarz